foto: Damian Kuziora

Łańcut to 18-tysięczna miejscowość województwa Podkarpackiego, położona na granicy Podgórza Rzeszowskiego i Pradoliny Podkarpackiej. Ponad 670-letnie miasto kojarzone było do tej pory z zabytków i atrakcji turystycznych, z których wyróżnia się Zamek Lubomirskich i Potockich, znany chociażby z odbywających się tam festiwali muzyki klasycznej. Zmaganiami sportowców nikt się specjalnie nawet w najnowszej historii miasta nie interesował, gdyż powodów prawie nie było.  O łańcuckim grodzie w wymiarze sportowym zaczęło być głośniej za sprawą tutejszych koszykarzy, którzy przez kilkanaście lat z rzędu z powodzeniem walczyli na zapleczu ekstraklasy, aż w końcu osiągnęli cel meldując się w Energa Basket Lidze. Walka o uzyskanie licencji, a co za tym idzie grę w krajowej elicie trwała kilka tygodni, niemniej podsumowana została sukcesem, co już świadczy o zaangażowaniu, mobilności i dynamice miejscowych działaczy. Wszak utrzymać w tak małym ośrodku sport przez 18 już lat na bardzo przyzwoitym, pierwszoligowym poziomie basketu to sprawa godna uwagi, natomiast awans drużyny i zapewnienie jej udziału w ekskluzywnym, krajowym towarzystwie to już wyczyn. Gwarancja budżetu, wymogi organizacyjne, zbudowanie kadry to nie wszystkie zagadnienia spędzające sen z powiek kierownictwa klubu. Nie obyło się bez turbulencji i to w momencie, gdy już po uzyskaniu pozwolenia do gry w polskim koszykarskim raju, z prowadzenia zespołu zrezygnował uważany za ojca sukcesów łańcuckiego basketu trener Dariusz Kaszowski. Niejako przed faktem dokonanym, zmierzenia się z opcją prowadzenia zespołu musiał się oswoić dotychczasowy asystent  – Radosław Soja.

Terminarz rozgrywek dla łańcuckiego nuworysza łaskawy nie jest. Dwa pierwsze starcia to rywale będący faworytami EBL i ważne firmy naszej ligi. W inauguracyjnej kolejce naprzeciw łańcucian stanął wicemistrz Polski Legia Warszawa, a zaraz potem brązowy medalista ostatniego sezonu i ekipa będąca na topie basketu ostatnich trzydziestu lat – Anwil Włocławek.

W pierwszym meczu Rawlplug Sokół Łańcut wstydu swoim kibicom nie przyniósł, fragmentami nawiązując wyrównaną walkę i ulegając ostatecznie stołecznej ekipie jedenastoma punktami.

Wybieramy się do zatem do Łańcuta na spotkanie 2. kolejki, bo starcie z włocławskim Anwilem może być niezwykle interesujące. Blisko 90-kilometrowej trasie towarzyszy nam ulewa, ale niemal cały odcinek stanowi ekspresówka i autostrada, więc  docieramy do miasta beniaminka ekstraklasy z niespełna półtoragodzinnym zapasem. Zapłakane nad Podkarpaciem niebo dokładnie przed drogowskazem oznajmującym miasto Łańcut tuż przed zmierzchem się rozpogadza. Pada propozycja, by wykorzystując czasowy bufor zaliczyć krótki spacer. Kierujemy się w najbardziej atrakcyjny rejon miasta – w okolice znanego pałacu. Od koszykarskiej areny to około 10 minut drogi pieszo. W parku okalającym przepiękny łańcucki zabytek przebywamy kilkanaście minut, a przechadzając się po jego okolicy przypominającej centrum górskiego kurortu marzymy, by przy jakiejś kolejnej okazji zatrzymać się tu na dłużej, ze zwiedzaniem atrakcji oczywiście. Teraz już zegar tyka szybciej, więc jedziemy już w stronę obiektu. Niebawem wyjawia się Hotel Łańcut, a za nim widać już miejsce docelowe. Wybraliśmy się do znanej bardziej z opowieści  maleńkiej hali, a tu widzimy dość okazały sportowy kompleks ! Wjeżdżając na naszpikowany autami parking, wzbudzamy zainteresowanie pracownika służby porządkowej. – Dzień dobry, polski sport –  informuję na powitanie, dokumentując delegację legitymacją dziennikarską. – Proszę jechać tam dalej i w lewo, objedzie pan halę i tam są miejsca parkingowe, na których na pewno coś się dla państwa znajdzie – informuje uprzejmym głosem człowiek dbający o porządek wśród zmotoryzowanych.

Za chwilę jesteśmy już wewnątrz obiektu, gdzie spotykamy osobę odpowiadającą za kontakt z mediami. To PR Manager – Paweł Międlar. Profesjonalna obsługa, sprawne wydanie akredytacji i jesteśmy już wewnątrz łańcuckiej areny koszykówki. Pół godziny do rozpoczęcia meczu, najpierw na rozgrzewkę wychodzą witani entuzjastycznie miejscowi, za kilka minut pojawiają się też skwitowani oklaskami włocławianie. Jak się okazuje, oni również będą wspierani kilkuosobową grupą sympatyków. Na każdym metrze obiektu czuć atmosferę widowiska. Siedziska czekające na kibiców wyłożone są w przygotowane w ciekawej graficznej formie Skarby Kibica, gdzie można otworzyć pigułkę charakterystyk bohaterów łańcuckiego basketu. Na trzeciej stronie opracowania wizytówka prezesa klubu Wojciecha Mazura: „Mnie osobiście praca na rzecz klubu nauczyła dużo pokory i cierpliwości”. Widząc niezależnym okiem klimat panujący wokół, trudno ten cytat kontrować”. Do hali przybywają kolejni kibice, robi się coraz cieplej, ciaśniej i głośniej. Kameralna hala, w której osobnika bez barw klubowych spotkać jest sztuką, tworzy ekstremalny klimat, a nastrojowa muzyka umilająca oczekiwanie na prezentację jeszcze podkreśla atmosferę.

Już kilka minut do rozpoczęcia gry. Rozpoczyna się doping zainicjowany przez najbardziej zagorzałą grupę sympatyków Sokoła, spiker przedstawia aktorów widowiska. Mecz zaczyna się od maksymalnej koncentracji faworyzowanych graczy Anwilu, na co nie są w stanie odpowiedzieć miejscowi. Wprawdzie dość szybko udało się zdobyć gospodarzom 4 punkty, ale potem cyferka na tablicy świetlnej po ich stronie ani drgnie. Klasa rywala wyraźnie sparaliżowała miejscowych, którzy nie potrafią oprzeć się utytułowanemu rywalowi. Jak nie nieporozumienie w rozegraniu akcji, to piłka tańcząca po obręczy, a często wyskakująca z kosza. Irytuje to będącego w sile wieku kibica. – Popatrz się pan, nie wiedzą jak atakować, a jak już jest pozycja do rzutu, nic im nie wchodzi. – Spokojnie, muszą się przełamać, jak coś wpadnie, będzie dużo łatwiej – uspokajam. – No ale kiedy ? – nie daje spokoju zniecierpliwiony kibic. – No dzisiaj – odpowiadam. Mimo moich zapewnień łańcucianie nie mogą nadal pokonać stresu i kwartę kończą uciułanymi ośmioma punktami, przy trzy razy większej zdobyczy rywala. Na parkiet wbiegają cheerleaderki z oddalonego o 15 kilometrów Rzeszowa. Pierwszy występ zespołu wykorzystuję do rozładowania atmosfery. – To co, proszę pana, mieliśmy najlepszy fragment meczu ?- sugeruję pytanie do przeżywającego dość mocno to spotkanie sympatyka. – A żeby pan wiedział – słyszę nutę przekąsu.

Druga kwarta wcale nie lepsza. Próbują coś szarpać Amerykanie, ale po niedługim fragmencie dalej trzy razy więcej punktów mają goście z Włocławka (11-33). – Co oni grają, przecież w pierwszej lidze grali dużo lepiej ? – zastanawia się dziewczyna posiadająca dowód osobisty co najwyżej od kilku lat. Próbuję tłumaczyć, że rywal mocniejszy, twarda obrona, mniej miejsca na boisku i oczywiście inny poziom. – Nie, nie. W pierwszej lidze grali sami Polacy i tak nie pudłowali – ripostuje z dozą desperacji pani w średnim wieku, sugerując oczekiwania wobec przybyszów zza oceanu. Mimo iż przeciwnik jest lepszy, ogółem doping może się cały czas podobać. Co prawda gesty protestu wobec postawy kibiców wyraża spiker, podsycając do dopingu, lecz na hali wciąż jest gwarno i śpiewająco. Do przerwy jest już prawie przepaść (21:49). Wciąż choreografia dziewcząt wypełniających przerwy bije na głowę styl gry, ale tym razem pozostawiam to już dla siebie.

W przerwie zastanawiamy się, co się może zmienić po zmianie stron. Jak Sokół nie może, to kibic pomoże. Między sektorami pojawia się fan, który trzymając poręczny megafon coś wykrzykuje. Tylko w tumulcie nie wiadomo co. Wreszcie zbliża się do naszego miejsca i już wiemy o co chodzi. Jegomość zdecydowanie, aczkolwiek kulturalnie obwieszcza zasady oprawy kibiców. Za chwilę pojawiają się młodzi ludzie, rozdający kartony żółte i czarne. Wraz z początkiem gry w trzeciej kwarcie niemal wszyscy kibice w hali tworzą kartoniadę, za wyjątkiem centralnej części największej trybuny, gdzie ze trzysta głów chowa się pod dużą flagą, tak zwaną sektorówką. Chyba pomogło. Z koszykarzy Łańcuta schodzi powoli odium napięcia, zaczynają trafiać. Trzecia kwarta już niezła, a miejscowi nawet rzucają w niej 2 punkty więcej od Anwilu (34-60). Jeszcze lepiej wygląda czwarta kwarta. Wszyscy w hali są świadomi, że wygrać tego się nie da, lecz można uniknąć sromotnej porażki. Sześć trójek rzuconych przez miejscowych znacząco niweluje rozmiary przegranej, a ponieważ wynik idzie w świat, Sokół nie ma się czego wstydzić. Porażka 67-85 przyjęta jest oczywiście bez jakiejś ulgi, ale też bez przygnębienia. Kibice dziękują koszykarzom za walkę. – Dziś nam nie wyszło, ale na szczęście jest jutro – rzucił ktoś przy wyjściu z hali.

Tak zdrowego podejścia do sprawy należy życzyć całemu otoczeniu łańcuckiego basketu. Organizacją spotkań Łańcut już  pokazał swój ogromny potencjał, na ten sportowy być może przyjdzie czas. Leć Rawlplug Sokole dalej, przestworza Energa Basket Ligi wciąż dają wiele możliwości !

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę podać swoje imię tutaj
Proszę wpisać swój komentarz!