foto: pzps.pl

Dwa lata temu ten zespół był jeszcze w cieniu innych, przed rokiem pokazał się w blasku słońca dwóch polskich aren – w Łodzi i Gdańsku, a teraz dokonał wielkich rzeczy, gwarantując sobie powrót po 16-stu latach na olimpijski szlak. Analizując najnowszą historię siatkarek reprezentacji Polski, niemałe perypetie ostatnich lat, aż po problemy wynikłe z nieoczekiwanej, świeżej jeszcze porażki z Tajlandią w zakończonym chwilę temu sporym sukcesem turnieju kwalifikacyjnym, wniosek wysuwa się jeden – stało się coś prawie niemożliwego.

Reprezentowanie kraju to oczywiście dla wszystkich sportowców wielka sprawa. Jeśli nie we wszystkich dyscyplinach sportu, to na pewno w krajobrazie naszego sportu narodowego, jakim jest siatkówka. Po wyczerpującym sezonie ligowym większość sportsmenek planuje zasłużone wakacje, na dalekich eskapadach, w otoczeniu piękna natury i nierzadko rodziny. Ot, taki urlop z prawdziwego zdarzenia. Na wybranki Stefano Lavariniego zamiast odprężenia, czekała kontynuacja ciężkiej pracy, z długimi zgrupowaniami i trzema cyklami bardzo ważnych rozgrywek, tudzież meczów towarzyskich i sparingowym gier o ciut mniejszych ciężarze gatunkowym. Z pozycji obserwatora oczywiście, nie zawodniczek. Bo te, by podołać wyzwaniu, musiały każdego dnia ciężko walczyć o miejsce w tej kadrze, a następnie wyjściowej szóstce.

Dziewczyny w biało-czerwonych trykotach wykonywały kapitalną robotę. W Lidze Narodów nadawały długo ton grze tym rozgrywkom, by ostatecznie sfinalizować ten etap sporym osiągnięciem – brązowy medalem. W mistrzostwach Europy apetyty były spore, a skończyło się na ćwierćfinale. W żadnej mierze taki stan rzeczy porażką nie był, zważywszy chociaż na fakt, że na drodze do szczytu na drodze stanęła Serbia, a potem Turcja. Pierwsza reprezentacja to zwycięzca dwóch ostatnich mundiali, druga to zwycięzca tegorocznej Ligi Narodów i właśnie świeżo upieczony mistrz Europy.

Łódzki turniej kwalifikacji olimpijskich najprościej się nie rysował. W dwóch pierwszych, dwudniowych cyklach trzeba było oczekiwać zwycięstw, żeby w finiszowym, już trzydniowym cyklu powalczyć o przepustki do Paryża. Pierwsze rywalki miały nie sprawiać Polkom żadnych problemów, niemniej już Niemki zawsze trzeba traktować jak poważniejszy, niezapowiedziany sprawdzian. Bo to nikt inny jak zachodnie sąsiadki choć pokonywane nierzadko, najczęsciej stanowią przeszkodę trudną do przebrnięcia. Rok temu na mistrzostwach świata, też w łódzkiej Atlas-Arenie dały się pokonać po ciężkim boju w pięciu setach. A już końcowe przeciwniczki turnieju kwalifikacyjnego – USA i Włoszki zmiatające z parkietu w Łodzi wszystkie rywalki po kolei jak tylko leci- budziły coś więcej aniżeli respekt.

Polki bez zarzutu spisały się ze Słowenią, w trochę nijakim stylu zwyciężyły Koreę Południową, w spotkaniu stojącym na niewysokim poziomie rozprawiły się z Kolumbią, ale starcie z Tajlandią przyniosło konsternację. Mimo wygrania jednej z partii do 7 Polki uległy po tie-breaku i to wyglądało na bardzo groźne tąpnięcie w drodze do francuskiej stolicy, po którym kolejny nietaktowny krok mógł doprowadzić już do wywrotki. Tym bardziej, że w grze naszych Pań ciężko było się doszukać wielu pozytywów.

Wreszcie przyszły decydujące, weekendowe zmagania i potyczka z reprezentacją Niemiec, tradycyjnie niełatwa i trzymająca w napięciu do sądnych chwil tie-breaka. Przy dopingu znakomitej polskiej publiczności Niemki pękły w końcówce i to polskie siatkarki mogły się cieszyć ze zwycięstwa. I choć na ich koncie pojawił się kolejny stracony punkt, to jednak górę brała świadomość, że nadal to wszystko jest w naszych rękach. Sobotnim popołudniem wiadomo było, że wnętrze Atlas-Areny wypełni się w całości najlepszymi kibicami na świecie, fanami reprezentacji Polski, którzy będą tym piętnastym, biało-czerwonym ogniwem. Ogłuszający doping bez względu na fazę meczu, dynamiczna meksykańska fala, kartoniada przy hymnie i falujące morze rekwizytów w rękach dziesięciotysięcznej rzeszy sympatyków wyzwoliły niesamowite pokłady energii naszych siatkarek. Paczka Lavariniego zdawała egzaminy w najtrudniejszych momentach gry przeciw Stanom Zjednoczonym, a ostatni czwarty set był już w zasadzie formalnością i po zwycięstwie 3-1 nad mistrzyniami olimpijskimi stało się jasne, że o wszystkim zadecyduje ostatni mecz niedzielny, który będzie bezpośrednim, finałowym starciem o udział w najważniejszej imprezie na świecie.

I znów powtórka z soboty, niewiele miejsc wolnych na górnych kondygnacjach trybun. Poza nimi piekielna atmosfera stworzona przez polskich kibiców dodająca skrzydeł nie tylko postaci w przebraniu orła hasającej wokół boiska, a także przy stwarzającej się okazji także po nim, ale przede wszystkim naszym zawodniczkom i członkom sztabu szkoleniowego. Początek meczu był trudny, ale nie było żadnych chwil zwątpienia, że ta kolejna olimpijska szansa może gdzieś uciec. Z każdą chwilą Polki nabywały pewności siebie, a w momentach decydujących, kiedy w oczach rywalek pojawiało się przerażanie, a w zachowaniach włoskiego sztabu panika, nasze dziewczyny jakby nigdy nic wymieniały miłe spojrzenia, uśmiechy, zagrzewając się w ten sposób do walki. Świetnie też reagował polski sztab pod batutą speca Lavariniego, który miał oczy dookoła głowy i wszystko pod kontrolą, a przerywane pod potrzeby challenge’u akcje dawały kolejne punkty Biało-Czerwonym i jeszcze bardziej normowały poziom adrenaliny naszych siatkarek. Trybuny Atlas-Areny pod naporem dopingu wręcz odlatywały, a polskie dziewczyny nie robiły sobie nic z kilku niepowodzeń, jak psute serwisy, cały czas dążąc do określonego celu, w ramach ustaleń taktycznych wypracowanych pewnie gdzieś przed meczem. Ściany pięknej łódzkiej hali pomagały naszym absolutnie !

Finalny efekt silnego chemicznego związku kibiców i całej ekipy reprezentacji Biało-Czerwonych doprowadził siatkarską Polskę do euforii. Nasze rewelacyjne dziewczyny jadą do Paryża. Pracując ciężko szmat czasu dokonały tego, na co jeszcze na początku zeszłego roku mało kto liczył.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę podać swoje imię tutaj
Proszę wpisać swój komentarz!